Nie wiedziała jak długo biegnie, nawet nie znała celu podróży. Sawanna w ciągu kilku sekund zamieniła się w jedną, niewyraźną masę barw a to wszystko za sprawą łez, których nie potrafiła już powstrzymać. Łapy ślizgały jej się na wilgotnej od niedawnego deszczu ziemi. Na chwilę straciła kontrolę nad własnymi kończynami, które rozjechały się na boki. Ten moment wystarczył aby wpadła wprost w kałużę błota. Odkaszlnęła i wypluła obrzydliwą substancję, wdzierającą się do ust, nosa i oczu. Czuła się żałośnie. Jak największa oferma. Oczy jej się zaszkliły i kolejne słone krople spłynęły po policzkach. Siri spróbowała je wytrzeć, ale tylko jeszcze bardziej się ubrudziła. Dlaczego wszyscy naokoło muszą cierpieć?! Mama, tata, najlepszy przyjaciel... tak bardzo się starała, lecz nigdy nie potrafiła im pomóc. Czuła się jakby kolejna ważna dla niej osoba odeszła. To okropne, jakie piętno może odcisnąć na nas smutek i rozpacz.
Pociągnęła głośno nosem i chwiejnie wstała. Cała ociekała cuchnącą mazią. Otrzepała się, jednak niewiele to pomogło. Rozejrzała się. Rozpoznała olbrzymi baobab Masharikiego. Wytężyła słuch. Z góry dochodził niespotykany hałas. Podniosła głowę zaciekawiona, na chwilę zapominając o problemach. Po chwili z liści wychynęła głowa mandryla, który, ku zaniepokojeniu lwicy, był ewidentnie przerażony.
- Hej, co się dzieje?! - zdobyła się na odwagę zapytać.
Szaman spojrzał na nią nieobecnie. Lwica poczuła zakłopotanie. Musiała wyglądać żałośnie z oblepionym błotem futrem i napuchniętymi od łez, czerwonymi oczami. Na szczęście małpa nie skomentowała jej wyglądu.
- Dziś nie mam czasu, królowa jest w ciężkim stanie!
- Co proszę? - Siri rozchyliła w zdumieniu usta, ale Mashariki zeskoczył z drzewa i pognał w stronę Lwiej Skały.
Nastolatka jeszcze przez chwilę w zdumieniu przyglądała się niknącej postaci szamana. ,,Co to znaczy? Co się stało? Czy królowa umiera? Co mam robić?!" - czuła się przytłoczona ilością wszystkich myśli, które gwałtownie pojawiły się w jej głowie. Zacisnęła powieki i nagle doznała olśnienia. Odwróciła się i szybko rozejrzała.
Fioletowy kwiatek.
Dar Czystości.
Nie czekając długo złapała łodygę i za jednym szarpnięciem wyrwała roślinę, po czym pobiegła w stronę siedziby władców. Może jest jeszcze ktoś, komu może pomóc.
- Babciu, co się dzieje? - spytał Mufasa niespokojnie rozglądając się po jaskini. Nie wiedział co się stało. Widział tylko czarnego ptaka szybującego nad Lwią Skałą i krzyk matki. To wszystko. Później Bahati zasłoniła mu oczy i siłą zaciągnęła do jednej z jaskiń, w której wcześniej ukryła jego młodsze rodzeństwo.
Brązowooki rzucał niepewne spojrzenia na wylot z jaskini. Słyszał podniesione głosy, jakieś krzyki, odgłosy walki, ale za każdym razem gdy chciał wyjść, złota lwica zastępowała mu drogę. Po kolejnej nieudanej próbie usiadł na ziemi i bezradnie spojrzał na babcię.
- Chcę do mamy - oświadczył głosem kapryśnego lwiątka.
Bahati przeciągle westchnęła. Nie wiedziała co powiedzieć wnuczkowi.
- Muffy, kochanie posłuchaj - zaczęła, ostrożnie dobierając słowa - nie możemy teraz iść do twojej mamy...
- Dlaczego?! - przerwał jej lewek.
- Dlaczego... - mruknęła lwica, czując coraz większe zdenerwowanie - bo widzisz twoja mama... ona...
- Umiera. Widzicie, już przestała oddychać. To koniec - na moment wszyscy zamarli, gdy z głębi groty dobiegł głos.
- Taswira! - ryknęła wściekle Bahati.
Z ciemności wyłonił się czekoladowy lew. Jego długa, ciemna grzywa sięgała niemal ziemi. Wzrok miał chłodny, wręcz lodowaty. Jego seledynowe oczy wyraźnie świeciły w przyciemnionej grocie.
Bahati z groźnym warknięciem wysunęła pazury i skoczyła w jego stronę. Ten jednak zaskakująco łatwo uniknął ciosu i czerwonooka wylądowała na ziemi. - Jak możesz tak mówić?! - krzyknęła łamiącym się głosem. Jej oczy się zaszkliły. Lew nawet nie zwrócił na nią uwagi.
Mufasa poczuł jak jego łapy kostnieją. Po całym jego ciele przebiegło lodowate zimno. ,,Co to znaczy? Umiera? Jak to?". Odwrócił się i wybiegł z groty. Nie, to nie mogła być prawda.
- Mamo! - zawołał histerycznie, rozglądając się w panice. Musiał ją znaleźć. Musiał ją odszukać i na własne oczy przekonać się, że nic jej nie jest. - Mamo! Maaamooo!!!
Bahati posłała lwu oskarżycielskie spojrzenie. Chciała być silna. Chciała pokazać, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Te trzy zadecydowały o jej przegranej.
- Jesteś okropny! Nie powinieneś mówić tego przy dziecku. W ogóle nie powinieneś tego mówić! - po jej policzkach spłynęły łzy.
- Ja tylko stwierdzam fakty. Czy miałem skłamać? Powiedzieć: ,,Nie martw się, wszystko będzie w porządku! Twojej mamusi nic nie jest, tylko na chwilę zasłabła, to minie. Jest w dobrych rękach"? Tak?
- TAK! - nie wytrzymała i wybuchła płaczem. Taswira przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Lwica przez chwilę się wyrywała, ale po chwili stwierdziła, że i tak nie ma szans z tużo większym i silniejszym od siebie osobnikiem. Taswira bez mrugnięcia okiem patrzył, jak wysmarkuje się w jego grzywę.
- Przepraszam, kochanie. To się więcej nie powtórzy. Obiecuję, że będę bardziej uważał na słowa - przysiągł ze skruchą. W tym momencie wyglądał jak zupełnie inna osoba. Ten moment wystarczył, żeby się przekonać jak bardzo ważna jest dla niego miodowa lwica.
Bahati pokiwała ponuro głową. Tę formułkę usłyszała z jego ust nieustannie od dnia, w którym się poznali.
- Poszukaj go - oświadczyła.
- Hę? - lew zerknął na nią zdezorientowany.
- Naważyłeś piwa, to teraz musisz odpokutować. Mufasa nie może zobaczyć swoich rodziców w takim stanie - zarządziła.
Taswira jeszcze przez chwilę przyglądał się poważnej minie małżonki, po czym bez słowa wyszedł z groty. Skoro takie jest życzenie Bahati, musi znaleźć tego bachora.
Mufasa zatrzymało się przed tłumem zwierząt, nie wiedząc co dalej zrobić. Nie mógł od tak wepchnąć się między nie, bo pewnie zostałby od razu stratowany. Musiał wymyślić jakiś szybki, bezpieczny sposób na przedostanie się do rodziców. Przystąpił z nogi na nogę. Czas wciąż uciekał, a on nadal nie wiedział czy słowa Taswiry były prawdą. Otrząsnął się szybko. Nawet nie dopuszczał do świadomości tej myśli. Cały czas czuł, jakby się miał zaraz rozpłakać z tej okropnej bezsilności.
Wepchnął się między zgromadzenie i zaczął manewrować wokół dziesiątek łap i kopyt. Za każdym razem gdy na kogoś wpadał mruczał niewyraźne ,,przepraszam" i biegł dalej, jednak po dwudziestym potknięciu zrezygnował i przestał się odzywać.
Łapy gnały przed siebie, a serce łomotało w piersi. ,,Muszę zobaczyć mamę. Muszę na własne oczy zobaczyć, że nic jej nie jest" - tylko takie myśli przelatywały mu po głowie.
Gdy wreszcie przedarł się przez tłum, miał wrażenie, że cały świat wokół zamarł, a jego serce roztrzaskało się na milion kawałeczków.
Nigdy nie zapomni jak Ahadi ze łzami w oczach przytulał wiotkie, nieżywe ciało jego matki.
Nie zdążył nawet uronić łez, gdy poczuł silny uchwyt na karku i coś podniosło go nad ziemię.
- Puszczaj! - miauknął i spróbował się wyrwać, jednak nic to nie dało. Szczęki na jego skórze zacisnęły się jeszcze mocniej i po chwili widok rodziców zniknął mu sprzed oczu. Teraz przed sobą miał tylko drogę powrotną do miejsca, w którym ukryła go Bahati. Jęknął ze zrezygnowaniem i po raz ostatni szarpnął się, jednak szanse ucieczki z każdą minutą malały, aż w końcu przestał stawiać oporu.
Po kilku minutach ucisk zelżał i książę wylądował na ziemi.
- Co się dzieje? Co się stało z mamą?! - zawołał drżącym z nadmiaru emocji głosem.
- Nie wiemy, kochanie. Dlatego musimy być silni. Szczególnie ty. Jesteś już duży. Bez względu na okoliczności trzeba zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Mufaso obiecaj, że gdyby teraz stało się coś złego, nigdy nie opuścisz swojego brata i siostry. Będziesz się nimi opiekował. Przysięgasz? - powiedziała złota lwica poważnym tonem.
Po policzkach lewka spłynęły łzy.
- Przysięgam.
Gdy Mashariki przybył na miejsce, ujrzał przerażający obraz. Ahadi ze łzami w oczach przyciskał do piersi Uru. Jej głowa bezwładnie zwisała na ziemię. Lew kołysał się w przód i tył, jakby był w głębokim transie. Na widok mandryla zaprzestał i wlepił w niego pełne bólu spojrzenie.
- Mashariki... ona... ona... n-nie... o-oddycha... - załkał.
Małpa podbiegła do królowej i dokonała szybkich oględzin. Z jej gardła wydobył się oddech ulgi.
- Jeszcze żyje. Nie traćmy nadziei. Ahadi, myślę, że powinieneś odejść. Poradzę sobie sam.
Król tylko pokiwał głową nieprzytomnie. Wciąż wpatrywał się w nieprzytomną lwicę, a słowa szamana niezrozumiale przenikały do jego umysłu i rozpływały się. Medyk musiał powtórzyć, żeby władca zrozumiał jego prośbę.
- T-tak - odezwał się zielonooki, zupełnie jakby nie wszystko do niego docierało. Zamrugał szybko, pozbywając się resztek łez z oczu i powoli się uniósł. Wszystkie jego ruchy wydawały się mechaniczne i niekontrolowane. Ryknął przeciągle i zaczął przeganiać zwierzęta, które zebrały się wokół poszkodowanej.
- Rozejść się, rozejść! Wracajcie do domu, koniec uroczystości! - wołał. Nie były to może wspaniale sformułowane zdania godne króla, ale w tym momencie był zbyt roztrzęsiony aby przejmować się elokwencją.
- Przepraszam - usłyszał cichy, lecz pewny głosik tuż obok. Szybko się odwrócił i w ostatniej chwili pohamował się, aby nie krzyknąć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że obok stoi jakieś brudne, małe straszydło, jednak po dłuższych oględzinach stwierdził, że to niewielka lwica od stóp do głów pokryta błotem. W pyszczku trzymała fioletowy kwiat.
- Chyba wiem jak pomóc królowej - powiedziała.
Uru... Uru...
Zdawało jej się, że słyszy głos w oddali. Jakiś cichy i niewyraźny, który z trudem przenikał do jej zaburzonej świadomości. Głowa była ciężka i obolała, nawet z każdym, najdrobniejszym ruchem czuła pulsujący ból w czaszce. Miała wrażenie, że jej - i tak już zmęczone - ciało zaraz rozpadnie się na tysiąc drobnych kawałeczków. Pod powiekami widziała jasne plamki, ale nie miała nawet siły aby otworzyć oczy. Nie wiedziała nawet gdzie jest, ale w tym momencie mało ją to obchodziło. Pamiętała tylko cień czarnych skrzydeł, plamę krwi i przerażone spojrzenie Ahadiego. To wszystko.
Zebrała ostatnie resztki sił i przyłożyła łapę do skroni. Rana zniknęła. Pod palcami czuła tylko gładką skórę i delikatną sierść, jakby tamten wypadek nigdy nie miał miejsca. Ale nawet ten fakt nie mógł wybudzić jej z odrętwienia. W tej chwili nic nie mogło jej poruszyć. Czuła się kompletnie wyprana z wszelkich emocji. Jakby ktoś odebrał jej wszystkie uczucia i pozostawił pustą skorupę.
Nastawiła uszu, wsłuchując się w odgłos w oddali. Smutna melodia zawładnęła jej ciałem, ale nawet nie potrafiła rozpoznać jej słów. Dźwięki zlewały się ze sobą w chaotycznym nieładzie. Cicho westchnęła i pozwoliła, aby melodia przebiła się do jej umysłu i wyryła w nim słowa.
To ją otrzeźwiło. Otworzyła oczy i zamrugała szybko. Wszędzie wokół widziała nieskalany błękit. Nad nią delikatna łuna bladego światła kołysała się na drobnych falach. Ze zdumienia otworzyła usta, z których natychmiast wypłynęło kilkanaście bąbelków. Natychmiast zasłoniła je łapą, ale po chwili zrozumiała, że chociaż jest pod powierzchnią wody, może normalnie oddychać.
,,Dziwne" - przebiegło jej przez głowę i zaraz zniknęło, przyćmione nową myślą: ,,Co tu się, na grzywę mojego ojca, dzieje?!"
Wykonała parę niezdarnych ruchów łapą i podpłynęła w stronę blasku słońca. Wyciągnęła głowę ponad taflę i szybkim ruchem się otrzepała. Ale nie było z czego. Jej futro było całkowicie suche, zupełnie jakby odciągało od siebie krople wody. Rozejrzała się ze zdumieniem. Teraz leżała na baobabie Masharikiego. Poznawała to po charakterystycznej korze i malowidłach. W rogu umiejscowione były sprzęty szamana, jakieś butelki i flakoniki. Powieszone na gałęzi za pomocą lian zęby drapieżników i róg nosorożca groteskowo kołysały się poruszane wiatrem. Porzucona czaszka antylopy groźnie lśniła na szczycie sterty gratów.
Podniosła się i rozejrzała niepewnie. Na korze widniały tajemnicze rysunki przedstawiające historię Lwiej Ziemi i jej władców. Rozpoznała w nich swojego ojca, dumnie stojącego na szczycie skały. Zamyślony wyraz twarzy i ciemne mądre oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem w dal, gdzie znajdował się inny samiec. Ciało miał oznaczone licznymi bliznami i ranami. Strzępki potarganej grzywy oblepione były krwią. I tylko jego oczy, wciąż żywe i pełne emocji, patrzyły na władcę z obłędem i nienawiścią.
- Uwazi... - jęknęła lwica.
Uwazi był młodszym bratem Mohatu. Wychowywali się razem, wędrowali po Afryce w poszukiwaniu nowych ziem i przeżywali niezapomniane przygody. Byli po prostu nierozłączni. W końcu dotarli na piękną ziemią, obfitującą w rośliny i zwierzęta. Ta kraina była tak piękna, że postanowili zostać w niej na dłużej. Zadecydowali, że złączą lwy i stworzą potężne stado. Mohatu został królem, a jego brat nierozłącznym pomocnikiem. Ale pewnego dnia Uwazi zapragnął czegoś więcej niż stania u boku wielkiego władcy. Chciał władzy. Porozumiał się z wyrzutkami, lwami, które dopuściły się zdrady i otrzymały zakaz wkraczania na Lwią Ziemię. Ale Mohatu dowiedział się o spisku brata i wygnał go daleko poza Lwią Ziemię - do odległej krainy, z której jeszcze nikt nie wrócił. Uwazi poprzysiągł zemstę na rodzinie królewskiej, a potem zapadł się w mroku i słuch o nim zaginął. Tamtejszy szaman stwierdził, że wygnaniec odchodząc rzucił klątwę, która mogła dosięgnąć każdego, kto wywodził się z rodziny królewskiej.
Uru na pamięć znała tę historię ze wszystkimi szczegółami. Sama była narażona na ten urok jako potomek władców. Jako dziecko często przesiadywała u szamana, który miał wykryć w niej szczątki duszy Uwaziego. Ponoć to nie ona była ofiarą nikczemnego lwa, ale nawet najbardziej szczegółowe badania nie mogły dać jej stuprocentowej pewności.
Spojrzała dalej. Tutaj widziała swój portret: lwica o kasztanowej sierści przechadza się dostojnie u boku złotego lwa. Za nią kroczą trzy lwiątka. Uśmiechnęła się delikatnie do obrazka i dotknęła go łapą. Jej najmłodsze pociechy wyglądały na starsze niż w rzeczywistości. Taka z wysoko uniesioną głową dumnie przyglądał się krajobrazowi. Idąca obok Machafuko nieudolnie naśladowała poważne miny bliźniaka. Mufasa uśmiechał się pod nosem, spoglądając na tę dwójkę.
Następny malunek wyraźnie różnił się od reszty. Wesołe, żywe kolory zmieniły się w głęboki odcień szarości. Nad Lwią Ziemią przetaczały się ciemne chmury. Na niebie zebrał się klucz ptaków, które zataczały kręgi nad Lwią Skałą niczym czarna, bezkształtna masa. Trawa wyschła i zwiędła, odkrywając suchą, popękaną ziemię.
Uru długo wpatrywała się w ten obraz z nieukrywanym strachem. Co to miało być? Czy ta zrujnowana ziemia, szara kraina, gdzie na każdym kroku widać śmierć i zniszczenie to dawna Lwia Ziemia? Czy to co teraz widzi to tak naprawdę...
- Przyszłość? Owszem, choć jest jeszcze szansa, że ktoś temu zapobiegnie - odwróciła się gwałtownie słysząc znajomy głos.
Otworzyła usta ze zdumienia, a w oczach pojawiły się łzy. Serce przyspieszyło i zdawało jej się, że zaraz wyskoczy z piersi. Spoglądała zszokowana na stojącą za nią lwicę. Jej jasnobeżowe futro wyglądało na lśniące i zadbane. Nie było na nich śladów krwi i walki. W błękitnych tęczówkach skakały wesołe ogniki., których Uru już dawno nie widziała. Na twarzy miała delikatny, ledwo widoczny uśmiech. Zupełnie, jakby nic nigdy się nie zmieniło. Jakby zawsze żyła, przechadzała się swoim zwyczajem po Lwiej Ziemi i nuciła piosenki w bezgwiezdne noce. I jakby nigdy nie leżała z roztrzaskanym karkiem, porzucona w jakimś rowie, zapomniana, ociekająca krwią. I nie charczała zmęczonym głosem swoich ostatnich słów, które zapamiętać mogły tylko księżyc i gwiazdy, zabierając ich tajemnicę na wieczność.
- Mamo... - jęknęła Uru, zalewając się łzami.
Pociągnęła głośno nosem i chwiejnie wstała. Cała ociekała cuchnącą mazią. Otrzepała się, jednak niewiele to pomogło. Rozejrzała się. Rozpoznała olbrzymi baobab Masharikiego. Wytężyła słuch. Z góry dochodził niespotykany hałas. Podniosła głowę zaciekawiona, na chwilę zapominając o problemach. Po chwili z liści wychynęła głowa mandryla, który, ku zaniepokojeniu lwicy, był ewidentnie przerażony.
- Hej, co się dzieje?! - zdobyła się na odwagę zapytać.
Szaman spojrzał na nią nieobecnie. Lwica poczuła zakłopotanie. Musiała wyglądać żałośnie z oblepionym błotem futrem i napuchniętymi od łez, czerwonymi oczami. Na szczęście małpa nie skomentowała jej wyglądu.
- Dziś nie mam czasu, królowa jest w ciężkim stanie!
- Co proszę? - Siri rozchyliła w zdumieniu usta, ale Mashariki zeskoczył z drzewa i pognał w stronę Lwiej Skały.
Nastolatka jeszcze przez chwilę w zdumieniu przyglądała się niknącej postaci szamana. ,,Co to znaczy? Co się stało? Czy królowa umiera? Co mam robić?!" - czuła się przytłoczona ilością wszystkich myśli, które gwałtownie pojawiły się w jej głowie. Zacisnęła powieki i nagle doznała olśnienia. Odwróciła się i szybko rozejrzała.
Fioletowy kwiatek.
Dar Czystości.
Nie czekając długo złapała łodygę i za jednym szarpnięciem wyrwała roślinę, po czym pobiegła w stronę siedziby władców. Może jest jeszcze ktoś, komu może pomóc.
- Babciu, co się dzieje? - spytał Mufasa niespokojnie rozglądając się po jaskini. Nie wiedział co się stało. Widział tylko czarnego ptaka szybującego nad Lwią Skałą i krzyk matki. To wszystko. Później Bahati zasłoniła mu oczy i siłą zaciągnęła do jednej z jaskiń, w której wcześniej ukryła jego młodsze rodzeństwo.
Brązowooki rzucał niepewne spojrzenia na wylot z jaskini. Słyszał podniesione głosy, jakieś krzyki, odgłosy walki, ale za każdym razem gdy chciał wyjść, złota lwica zastępowała mu drogę. Po kolejnej nieudanej próbie usiadł na ziemi i bezradnie spojrzał na babcię.
- Chcę do mamy - oświadczył głosem kapryśnego lwiątka.
Bahati przeciągle westchnęła. Nie wiedziała co powiedzieć wnuczkowi.
- Muffy, kochanie posłuchaj - zaczęła, ostrożnie dobierając słowa - nie możemy teraz iść do twojej mamy...
- Dlaczego?! - przerwał jej lewek.
- Dlaczego... - mruknęła lwica, czując coraz większe zdenerwowanie - bo widzisz twoja mama... ona...
- Umiera. Widzicie, już przestała oddychać. To koniec - na moment wszyscy zamarli, gdy z głębi groty dobiegł głos.
- Taswira! - ryknęła wściekle Bahati.
Z ciemności wyłonił się czekoladowy lew. Jego długa, ciemna grzywa sięgała niemal ziemi. Wzrok miał chłodny, wręcz lodowaty. Jego seledynowe oczy wyraźnie świeciły w przyciemnionej grocie.
Bahati z groźnym warknięciem wysunęła pazury i skoczyła w jego stronę. Ten jednak zaskakująco łatwo uniknął ciosu i czerwonooka wylądowała na ziemi. - Jak możesz tak mówić?! - krzyknęła łamiącym się głosem. Jej oczy się zaszkliły. Lew nawet nie zwrócił na nią uwagi.
Mufasa poczuł jak jego łapy kostnieją. Po całym jego ciele przebiegło lodowate zimno. ,,Co to znaczy? Umiera? Jak to?". Odwrócił się i wybiegł z groty. Nie, to nie mogła być prawda.
- Mamo! - zawołał histerycznie, rozglądając się w panice. Musiał ją znaleźć. Musiał ją odszukać i na własne oczy przekonać się, że nic jej nie jest. - Mamo! Maaamooo!!!
Bahati posłała lwu oskarżycielskie spojrzenie. Chciała być silna. Chciała pokazać, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Te trzy zadecydowały o jej przegranej.
- Jesteś okropny! Nie powinieneś mówić tego przy dziecku. W ogóle nie powinieneś tego mówić! - po jej policzkach spłynęły łzy.
- Ja tylko stwierdzam fakty. Czy miałem skłamać? Powiedzieć: ,,Nie martw się, wszystko będzie w porządku! Twojej mamusi nic nie jest, tylko na chwilę zasłabła, to minie. Jest w dobrych rękach"? Tak?
- TAK! - nie wytrzymała i wybuchła płaczem. Taswira przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Lwica przez chwilę się wyrywała, ale po chwili stwierdziła, że i tak nie ma szans z tużo większym i silniejszym od siebie osobnikiem. Taswira bez mrugnięcia okiem patrzył, jak wysmarkuje się w jego grzywę.
Bahati pokiwała ponuro głową. Tę formułkę usłyszała z jego ust nieustannie od dnia, w którym się poznali.
- Poszukaj go - oświadczyła.
- Hę? - lew zerknął na nią zdezorientowany.
- Naważyłeś piwa, to teraz musisz odpokutować. Mufasa nie może zobaczyć swoich rodziców w takim stanie - zarządziła.
Taswira jeszcze przez chwilę przyglądał się poważnej minie małżonki, po czym bez słowa wyszedł z groty. Skoro takie jest życzenie Bahati, musi znaleźć tego bachora.
Mufasa zatrzymało się przed tłumem zwierząt, nie wiedząc co dalej zrobić. Nie mógł od tak wepchnąć się między nie, bo pewnie zostałby od razu stratowany. Musiał wymyślić jakiś szybki, bezpieczny sposób na przedostanie się do rodziców. Przystąpił z nogi na nogę. Czas wciąż uciekał, a on nadal nie wiedział czy słowa Taswiry były prawdą. Otrząsnął się szybko. Nawet nie dopuszczał do świadomości tej myśli. Cały czas czuł, jakby się miał zaraz rozpłakać z tej okropnej bezsilności.
Wepchnął się między zgromadzenie i zaczął manewrować wokół dziesiątek łap i kopyt. Za każdym razem gdy na kogoś wpadał mruczał niewyraźne ,,przepraszam" i biegł dalej, jednak po dwudziestym potknięciu zrezygnował i przestał się odzywać.
Łapy gnały przed siebie, a serce łomotało w piersi. ,,Muszę zobaczyć mamę. Muszę na własne oczy zobaczyć, że nic jej nie jest" - tylko takie myśli przelatywały mu po głowie.
Gdy wreszcie przedarł się przez tłum, miał wrażenie, że cały świat wokół zamarł, a jego serce roztrzaskało się na milion kawałeczków.
Nigdy nie zapomni jak Ahadi ze łzami w oczach przytulał wiotkie, nieżywe ciało jego matki.
Nie zdążył nawet uronić łez, gdy poczuł silny uchwyt na karku i coś podniosło go nad ziemię.
- Puszczaj! - miauknął i spróbował się wyrwać, jednak nic to nie dało. Szczęki na jego skórze zacisnęły się jeszcze mocniej i po chwili widok rodziców zniknął mu sprzed oczu. Teraz przed sobą miał tylko drogę powrotną do miejsca, w którym ukryła go Bahati. Jęknął ze zrezygnowaniem i po raz ostatni szarpnął się, jednak szanse ucieczki z każdą minutą malały, aż w końcu przestał stawiać oporu.
Po kilku minutach ucisk zelżał i książę wylądował na ziemi.
- Co się dzieje? Co się stało z mamą?! - zawołał drżącym z nadmiaru emocji głosem.
- Nie wiemy, kochanie. Dlatego musimy być silni. Szczególnie ty. Jesteś już duży. Bez względu na okoliczności trzeba zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Mufaso obiecaj, że gdyby teraz stało się coś złego, nigdy nie opuścisz swojego brata i siostry. Będziesz się nimi opiekował. Przysięgasz? - powiedziała złota lwica poważnym tonem.
Po policzkach lewka spłynęły łzy.
- Przysięgam.
Gdy Mashariki przybył na miejsce, ujrzał przerażający obraz. Ahadi ze łzami w oczach przyciskał do piersi Uru. Jej głowa bezwładnie zwisała na ziemię. Lew kołysał się w przód i tył, jakby był w głębokim transie. Na widok mandryla zaprzestał i wlepił w niego pełne bólu spojrzenie.
- Mashariki... ona... ona... n-nie... o-oddycha... - załkał.
Małpa podbiegła do królowej i dokonała szybkich oględzin. Z jej gardła wydobył się oddech ulgi.
- Jeszcze żyje. Nie traćmy nadziei. Ahadi, myślę, że powinieneś odejść. Poradzę sobie sam.
Król tylko pokiwał głową nieprzytomnie. Wciąż wpatrywał się w nieprzytomną lwicę, a słowa szamana niezrozumiale przenikały do jego umysłu i rozpływały się. Medyk musiał powtórzyć, żeby władca zrozumiał jego prośbę.
- T-tak - odezwał się zielonooki, zupełnie jakby nie wszystko do niego docierało. Zamrugał szybko, pozbywając się resztek łez z oczu i powoli się uniósł. Wszystkie jego ruchy wydawały się mechaniczne i niekontrolowane. Ryknął przeciągle i zaczął przeganiać zwierzęta, które zebrały się wokół poszkodowanej.
- Rozejść się, rozejść! Wracajcie do domu, koniec uroczystości! - wołał. Nie były to może wspaniale sformułowane zdania godne króla, ale w tym momencie był zbyt roztrzęsiony aby przejmować się elokwencją.
- Przepraszam - usłyszał cichy, lecz pewny głosik tuż obok. Szybko się odwrócił i w ostatniej chwili pohamował się, aby nie krzyknąć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że obok stoi jakieś brudne, małe straszydło, jednak po dłuższych oględzinach stwierdził, że to niewielka lwica od stóp do głów pokryta błotem. W pyszczku trzymała fioletowy kwiat.
- Chyba wiem jak pomóc królowej - powiedziała.
~*~
Uru... Uru...
Zdawało jej się, że słyszy głos w oddali. Jakiś cichy i niewyraźny, który z trudem przenikał do jej zaburzonej świadomości. Głowa była ciężka i obolała, nawet z każdym, najdrobniejszym ruchem czuła pulsujący ból w czaszce. Miała wrażenie, że jej - i tak już zmęczone - ciało zaraz rozpadnie się na tysiąc drobnych kawałeczków. Pod powiekami widziała jasne plamki, ale nie miała nawet siły aby otworzyć oczy. Nie wiedziała nawet gdzie jest, ale w tym momencie mało ją to obchodziło. Pamiętała tylko cień czarnych skrzydeł, plamę krwi i przerażone spojrzenie Ahadiego. To wszystko.
Zebrała ostatnie resztki sił i przyłożyła łapę do skroni. Rana zniknęła. Pod palcami czuła tylko gładką skórę i delikatną sierść, jakby tamten wypadek nigdy nie miał miejsca. Ale nawet ten fakt nie mógł wybudzić jej z odrętwienia. W tej chwili nic nie mogło jej poruszyć. Czuła się kompletnie wyprana z wszelkich emocji. Jakby ktoś odebrał jej wszystkie uczucia i pozostawił pustą skorupę.
Nastawiła uszu, wsłuchując się w odgłos w oddali. Smutna melodia zawładnęła jej ciałem, ale nawet nie potrafiła rozpoznać jej słów. Dźwięki zlewały się ze sobą w chaotycznym nieładzie. Cicho westchnęła i pozwoliła, aby melodia przebiła się do jej umysłu i wyryła w nim słowa.
U kresu naszego istnienia
Pozwól mi spocząć w dolinie
Złóż ze mnie ofiarę na łożu kiatów
I nawet za milion lat nie zapomnij mego imienia
Kiedyś spotkamy się znów w ciemnej kotlinie
Gdy mrok cię pochłonie wzywaj imiona ptaków
One nam pomogą w momencie zniewolenia
Na koniec nić naszego losu ponownie się zwinie
Będziemy tak trwać wiecznie wśród ognistych maków
I nikt nie rozpozna płaczu w dźwiękach milczenia
W odległej krainie ktoś właśnie umiera
,,Dziwne" - przebiegło jej przez głowę i zaraz zniknęło, przyćmione nową myślą: ,,Co tu się, na grzywę mojego ojca, dzieje?!"
Wykonała parę niezdarnych ruchów łapą i podpłynęła w stronę blasku słońca. Wyciągnęła głowę ponad taflę i szybkim ruchem się otrzepała. Ale nie było z czego. Jej futro było całkowicie suche, zupełnie jakby odciągało od siebie krople wody. Rozejrzała się ze zdumieniem. Teraz leżała na baobabie Masharikiego. Poznawała to po charakterystycznej korze i malowidłach. W rogu umiejscowione były sprzęty szamana, jakieś butelki i flakoniki. Powieszone na gałęzi za pomocą lian zęby drapieżników i róg nosorożca groteskowo kołysały się poruszane wiatrem. Porzucona czaszka antylopy groźnie lśniła na szczycie sterty gratów.
Podniosła się i rozejrzała niepewnie. Na korze widniały tajemnicze rysunki przedstawiające historię Lwiej Ziemi i jej władców. Rozpoznała w nich swojego ojca, dumnie stojącego na szczycie skały. Zamyślony wyraz twarzy i ciemne mądre oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem w dal, gdzie znajdował się inny samiec. Ciało miał oznaczone licznymi bliznami i ranami. Strzępki potarganej grzywy oblepione były krwią. I tylko jego oczy, wciąż żywe i pełne emocji, patrzyły na władcę z obłędem i nienawiścią.
- Uwazi... - jęknęła lwica.
Uwazi był młodszym bratem Mohatu. Wychowywali się razem, wędrowali po Afryce w poszukiwaniu nowych ziem i przeżywali niezapomniane przygody. Byli po prostu nierozłączni. W końcu dotarli na piękną ziemią, obfitującą w rośliny i zwierzęta. Ta kraina była tak piękna, że postanowili zostać w niej na dłużej. Zadecydowali, że złączą lwy i stworzą potężne stado. Mohatu został królem, a jego brat nierozłącznym pomocnikiem. Ale pewnego dnia Uwazi zapragnął czegoś więcej niż stania u boku wielkiego władcy. Chciał władzy. Porozumiał się z wyrzutkami, lwami, które dopuściły się zdrady i otrzymały zakaz wkraczania na Lwią Ziemię. Ale Mohatu dowiedział się o spisku brata i wygnał go daleko poza Lwią Ziemię - do odległej krainy, z której jeszcze nikt nie wrócił. Uwazi poprzysiągł zemstę na rodzinie królewskiej, a potem zapadł się w mroku i słuch o nim zaginął. Tamtejszy szaman stwierdził, że wygnaniec odchodząc rzucił klątwę, która mogła dosięgnąć każdego, kto wywodził się z rodziny królewskiej.
Uru na pamięć znała tę historię ze wszystkimi szczegółami. Sama była narażona na ten urok jako potomek władców. Jako dziecko często przesiadywała u szamana, który miał wykryć w niej szczątki duszy Uwaziego. Ponoć to nie ona była ofiarą nikczemnego lwa, ale nawet najbardziej szczegółowe badania nie mogły dać jej stuprocentowej pewności.
Spojrzała dalej. Tutaj widziała swój portret: lwica o kasztanowej sierści przechadza się dostojnie u boku złotego lwa. Za nią kroczą trzy lwiątka. Uśmiechnęła się delikatnie do obrazka i dotknęła go łapą. Jej najmłodsze pociechy wyglądały na starsze niż w rzeczywistości. Taka z wysoko uniesioną głową dumnie przyglądał się krajobrazowi. Idąca obok Machafuko nieudolnie naśladowała poważne miny bliźniaka. Mufasa uśmiechał się pod nosem, spoglądając na tę dwójkę.
Następny malunek wyraźnie różnił się od reszty. Wesołe, żywe kolory zmieniły się w głęboki odcień szarości. Nad Lwią Ziemią przetaczały się ciemne chmury. Na niebie zebrał się klucz ptaków, które zataczały kręgi nad Lwią Skałą niczym czarna, bezkształtna masa. Trawa wyschła i zwiędła, odkrywając suchą, popękaną ziemię.
Uru długo wpatrywała się w ten obraz z nieukrywanym strachem. Co to miało być? Czy ta zrujnowana ziemia, szara kraina, gdzie na każdym kroku widać śmierć i zniszczenie to dawna Lwia Ziemia? Czy to co teraz widzi to tak naprawdę...
- Przyszłość? Owszem, choć jest jeszcze szansa, że ktoś temu zapobiegnie - odwróciła się gwałtownie słysząc znajomy głos.
Otworzyła usta ze zdumienia, a w oczach pojawiły się łzy. Serce przyspieszyło i zdawało jej się, że zaraz wyskoczy z piersi. Spoglądała zszokowana na stojącą za nią lwicę. Jej jasnobeżowe futro wyglądało na lśniące i zadbane. Nie było na nich śladów krwi i walki. W błękitnych tęczówkach skakały wesołe ogniki., których Uru już dawno nie widziała. Na twarzy miała delikatny, ledwo widoczny uśmiech. Zupełnie, jakby nic nigdy się nie zmieniło. Jakby zawsze żyła, przechadzała się swoim zwyczajem po Lwiej Ziemi i nuciła piosenki w bezgwiezdne noce. I jakby nigdy nie leżała z roztrzaskanym karkiem, porzucona w jakimś rowie, zapomniana, ociekająca krwią. I nie charczała zmęczonym głosem swoich ostatnich słów, które zapamiętać mogły tylko księżyc i gwiazdy, zabierając ich tajemnicę na wieczność.
- Mamo... - jęknęła Uru, zalewając się łzami.
______________________________
Tak mi smutno, tak mi źle, chyba nikt nie kocha mnie!
Żartuję, nie martwcie się. Ale jednak ten melancholijny nastrój mi się udzielił (bo ja pisząc przeżywam wszystko jak moi bohaterowie. W ogóle ten rozdział jakiś taki płaczący, bo wszyscy w nim ryczą, tylko Taswira i Mashariki się trzymają).
Wszystko mnie boli i aż mi się nie chciało poprawiać tego rozdziału, ale termin publikacji kończy się już dziś, więc nie mogłam tego tak zostawić. I tak przepraszam za późną godzinę (18:40 - prawie północ). Jakoś zawsze wolałam żeby posty ukazywały się z samego rana. Tym razem coś się nie udało.
Nie wiem czy widzieliście zakładki, ale coś mnie trzepnęło i spontanicznie założyłam nowego bloga. Nie obiecuję, że przetrwa, ale mam nadzieję, że nie skończy się na jednym rozdziale. Na razie nie ma nawet prologu, ale tak chciałam Was poinformować.
Pa pa :*
Szybkie PS na koniec: dziękuję za 30 obserwacji! Gdy zakładałam tego bloga nie liczyłam nawet na 5. Jesteście niesamowici!
Żartuję, nie martwcie się. Ale jednak ten melancholijny nastrój mi się udzielił (bo ja pisząc przeżywam wszystko jak moi bohaterowie. W ogóle ten rozdział jakiś taki płaczący, bo wszyscy w nim ryczą, tylko Taswira i Mashariki się trzymają).
Wszystko mnie boli i aż mi się nie chciało poprawiać tego rozdziału, ale termin publikacji kończy się już dziś, więc nie mogłam tego tak zostawić. I tak przepraszam za późną godzinę (18:40 - prawie północ). Jakoś zawsze wolałam żeby posty ukazywały się z samego rana. Tym razem coś się nie udało.
Nie wiem czy widzieliście zakładki, ale coś mnie trzepnęło i spontanicznie założyłam nowego bloga. Nie obiecuję, że przetrwa, ale mam nadzieję, że nie skończy się na jednym rozdziale. Na razie nie ma nawet prologu, ale tak chciałam Was poinformować.
Pa pa :*
Szybkie PS na koniec: dziękuję za 30 obserwacji! Gdy zakładałam tego bloga nie liczyłam nawet na 5. Jesteście niesamowici!
Pierwsza!
OdpowiedzUsuńTak to właśnie ja twoja najulubieńsza czytelniczka (ta skromność xd)
Okej nie przedłużam bo mam zamiar napisać bardzo wyczerpujący komentarz jak zawsze.Może składnia zdań w moich komentarzach nie jest najlepsza xd Ale pamiętaj,że to od serca <3
Dobra...
Ogólnie to ja sama mam teraz ciągle melancholijny nastrój,więc czytało mi się ten rozdział jeszcze przyjemniej bo w końcu ma taki sam nastrój jak mój.Czyli smutny xd
Ale jedna rzecz mnie bardzo uszczęśliwiła,a mianowicie to,że Uru nie jest jeszcze stracona.No chyba,że jak spotkała swoją matkę to oznacza,że już umarła,ale ja jednak jestem dobrej myśli (wow pierwszy raz jestem dobrej myśli xd).
Ogólnie to zaintrygował mnie bardzo Uwazi...podejrzewam,że może być on jakoś powiązany z Uchungu. Oczywiście to tylko moja chora teza,ale (ostatnio mam same chore tezy,a z resztą nieważne xd)może Uchungu to właśnie do niego zmierza...może ona jest jego ofiarą i to na niej jest klątwa?Hmmm...poważnie się nad tym zastanowię jak bd miała czas.
Ogólnie gdy przeczytałam te zdania:
"Czuła się żałośnie. Jak największa oferma."To pomyślałam sb,że ja czuje się tak codziennie...hah. Bo tak jest xd
A więc teraz ocena ogólna jest taka,że chcę next!
Nie no,a tak na serio to bardzo podobał mi się ten melancholijny nastrój i bardzo miło mi się czytało ten rozdział:)
Pozdrawiam~Tamu lion :****
Ojojoj sorki...jestem na innym koncie i trochę mi się pomieszało.Jakby co to ja Tamu lion tak jak napisałam na koniec komentarza.Oczywiście zapomniałam się zalogować na swoje konto jak to ja xd
UsuńNawet nie musisz przepraszać. Po pierwszych 3 zdaniach magia w mojej duszy podpowiedziała mi, że to właśnie Ty. :3
UsuńDziękuję za tyle miłych słów. Zawsze mi potem tak ciepło na sercu.
No i hej! Więcej wiary w siebie! Świat jest piękny wielki i wspaniały. Trzeba z niego korzystać! Złap Nutelle, idź do parku i najlepiej kup po drodze żelki (namawiam Cię na wydatki, chyba już ze mną źle).
Pozdrawiam i niecierpliwie czekam na nowy rozdział na Tamu.
Wspaniała notka! Ma swój melancholijny klimat, ale mimo wszystko jest w nim iskierka nadzieji. W pewnej chwili zrobiło mi się żal biednego Mufasy - w końcu niecodziennie małe lwiątko słyszy takie rzeczy... to musiał być dla dziecka szok.
OdpowiedzUsuńAle Taswira był bezczelny i bez wyczucia... już go lubię.
No i to spotkanie Uru z matką: so much emotions.
Pozdrawiam! c: ~ EvilRay
Jaki cudowny rozdział, nie ma co poprawiać (no może jedna, mała literówka - zamiast "dużo" napisałaś "tużo" gdzieś na początku). Przypuszczałam, że Uru przeżyje, nie mogła umrzeć tak wcześnie. Już szkoda mi się robiło Mufasy, na szczęście jeszcze nacieszy się matką. Czyżby lwicą na końcu była Machafuko? :3 Po opowieści o Mohatu i jego bracie śmię wnioskować, że osóbką, która odziedziczyła coś po Uwazim, jest właśnie złotowłosa Machi.
OdpowiedzUsuńJeszcze raz jestem pod wrażeniem tej wierszowanej piosenki. Cudo!
Życzę weny i pozdrawiam, Catberry 😃
Ciekawy rozdział :-)
OdpowiedzUsuńEhhh... już miałam nadzieję, że Uru wyzionie ducha, a tu ona się całkiem nieźle trzyma xD Nie lubię jej, a tu mnie zaskoczyłaś po raz chyba trzeci.
OdpowiedzUsuńOgólnie rozdział fajowy, chociaż niezbyt rozległy tematyczniee. Meega podobała mi się ta sytuacja z Bahati, Muffym i Taswirą. Nawet nie same opisy (też świetne :D) ale same zachowania postaci, wydają się takie... naturalne.
Liczę na Machi i Takę w następnym rozdziale <3
Pzdr i weny dużo!
Świetny rozdział.
OdpowiedzUsuńSpotkanie Uru z matką - smutne :(
Kiedy kolejny rozdział?
OdpowiedzUsuń"Umieram" z ciekawości co będzie się działo dalej? :-S
Stój, nie umieraj!
UsuńJutro na pewno będzie ;)
Dzięki Sweetdestruction ;-), ale słowo umieram celowo napisałam w " " ponieważ, jest to metafora.
UsuńWiem ;)
UsuńOd moich wypocin raczej nie da się umrzeć. XD
Wpadnij na mojego bloga lwicazagaa.blogspot.com
OdpowiedzUsuń