poniedziałek, 22 sierpnia 2016

10. Odlot jastrzębi

          Uru wyciągnęła przed siebie łapy, chcąc przytulić się do matki, jednak jej półprzezroczyste ciało nie było w stanie odbierać dotyku i ręce królowej przeniknęły przez jej skórę.
     - Dlaczego? - jęknęła kasztanowa lwica, czując jak oczy pieką ją od łez. - Co się stało tamtej nocy? czemu? gdzie my jesteśmy? - łkała jak mały kociak. W tym momencie nie była już sobą. Poważna, oschła władczyni Lwiej Ziemi zniknęła. Teraz była tylko małą lwiczką potrzebującą bliskości matki. Nie zwracała uwagi na swój żałosny głos, na słone krople płynące po policzkach. Wymachiwała bezradnie łapami, próbując przyciągnąć do siebie beżową lwicę, ale wszystkie jej starania kończyły się klęską.
       Niebieskooka uśmiechnęła się smutno do córki.
     - Uru, musisz wracać - powiedziała łagodnie.
     - Gdzie? - lwica początkowo nie zrozumiała.
     - Tam. Do świata żywych. Wszyscy na ciebie czekają - błękitne oczy straciły swój blask. Teraz były szare i mgliste. Wyzierał z nich głęboki smutek.
     - Ale co z tobą, mamo? Nie chcę cię znowu stracić - jęknęła Uru.
     - Wiem kochanie, ale nie możesz tu zostać. Wielcy Królowie spisali ci niezwykłe plany na przyszłość. Musisz wypełnić swoje przeznaczenie.
       Królowa patrzyła na nią z niemym błaganiem.
     - Nie, nie chcę żebyś teraz zniknęła. Nie po tym co się stało. Nigdy nie zapomnę tamtego poranka, gdy ojciec znalazł cię... martwą. Nie chcę! I nie odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie - dodała na koniec.
     - Nie powiem ci jak umarłam. Nie chcę żebyś się zadręczała przeszłością. Sprawca i tak ma zapewne wyrzuty sumienia, albo już dawno umarł. To nieistotne. Najważniejsza jest chwila obecna. A gdzie jesteśmy? Zdaje się, że to dom naszego szamana. Taki przedsionek między światem żywych i umarłych. Mashariki ma kontakt zarówno z jedną jaki i z drugą grupą, dlatego najwyraźniejsza granica między nimi znajduje się właśnie w tym miejscu. Ciekawe, prawda? - uniosła jedną brew. Brązowooka nie odpowiedziała. Wbiła puste spojrzenie w swoje łapy.
     - Jeśli wrócisz, będę cię odwiedzać. Nie oczekuję od ciebie, że po tym co przeżyłaś będziesz spokojnie kontynuować swoje obowiązki. Dam ci kilka wskazówek, podpowiem w razie czego i wyjawię ci najważniejsze informacje odnoście przyszłości, bo jak widzisz, jest o co się martwić - uśmiechnęła się słabo lwica.
       Kasztanowa powoli uniosła głowę. Nie wiedziała co powiedzieć.
     - Czego chcą właściwie ci Władcy? - mruknęła, po raz ostatni pociągając nosem.
     - Nie dowiesz się, jeśli nie podejmiesz odpowiedniej decyzji - mruknęła jasnobeżowa.
     - Ale przyjdziesz? Obiecujesz? - spojrzała na matkę podejrzliwie.
     - Obiecuję.
       Błękitnooka położyła łapę na jej policzku i pogładziła go delikatnie. Czuła ciepło bijące z jej ciała. Ciepło żywych. Spojrzała na nią ostatni raz. Chciała zapamiętać jej wygląd. Od lat nie widziała już córki.
       Zawiał silny wiatr, poczuła jak oplatała jej ciało i zamyka w chłodnym uścisku. Uniosła jeszcze rękę, aby po raz ostatni dotknąć brązową, jednak niematerialne ciało roziskrzyło światłem i zaczęło przeistaczać się w złoty pył, by po kilku minutach zniknąć. Uru długo wpatrywała się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała i z ustami wykrzywionymi w jakimś przeraźliwym, niemym krzyku, oczekiwała jej powrotu.

   
       Ahadi już od trzech dni nie zmrużył oka. Praktycznie bez przerwy przesiadywał przy swojej nieprzytomnej żonie. To naprawdę cud, że żyła. Gdy Mashariki włożył do jej ust roślinę przyniesioną przez Siri, Ahadi pomyślał że wszyscy już kompletnie oszaleli, jednak potem zszokowany i do głębi szczęśliwy zobaczył, jak klatka piersiowa Uru powoli podnosi się i opada. To był zdecydowanie najpiękniejszy dzień w jego życiu. Wielcy Królowie musieli się nad nim ulitować i zesłać z powrotem niewinną duszyczkę jego wybranki serca. Nawet nie wiedział jak ma im dziękować.
       Pogłaskał lwicę po policzku. Jej futerko było takie miękkie i zadbane! Uśmiechnął się delikatnie. Choć królowa przebywała w stanie śpiączki, jej życiu już nic nie zagrażało. Lada dzień mogła się obudzić i spojrzeć na niego tymi pięknymi, bursztynowymi oczami.
     - P-przepraszam - do jaskini zajrzała głowa Siri. Patrzyła nieśmiało na króla, który zachęcił ją machnięciem łapy.
     - Przyniosłam leki od szamana - wyjaśniła.
       Wcześniej to Mashariki zajmował się chorą osobiście, jednak nie był już w najlepszej kondycji co niegdyś i uczynił z fioletowookiej swoją pomocnicę. Nauczył ją paru podstawowych rzeczy, która powinna umieć wykonywać każda początkująca pielęgniarka, po czym życzył jej powodzenia i udał się na spoczynek.
     - Chyba nie powinnam przeszkadzać, ale...
     - Nie przeszkadzasz! Lwico, ty mi nigdy nie będziesz przeszkadzać! Już od dnia, w którym po raz pierwszy cię zobaczyłem, wiedziałem że masz w sobie coś wyjątkowego! Powiedz mi czego pragniesz. Spełnię każde twoje życzenie - powiedział pełnym emocji głosem. Nastolatka zarumieniła się delikatnie i pokręciła głową.
     - Dziękuję, ale niczego nie potrzebuję. Mam kochającą babcię, wspaniałego przyjaciela i niesamowitego nauczyciela sztuk walki. Nie mogłoby być piękniej. To bardzo miłe, co pan mówi, ale nie chcę wynagrodzenia za to co zrobiłam. Chciałam tylko uratować królową.
     - W takim razie jak mam ci się odwdzięczyć? - przechylił głowę król.
     - Już mi się pan odwdzięczył... - powiedziała cicho lwica, pochylając się nad chorą. Wzięła jeden z przygotowanych flakoników i pokropiła odrobinę płynu na usta królowej. Wyciągnęła łapę i dotknęła ciepłej skóry pacjentki.
       I wtedy przeszedł ją dreszcz.
       Poczuła elektryzujące ciepło, które przebiegło po jej ciele. Szybko cofnęła się, nieufnie spoglądając na spód swoich łapek.
     - Czy coś się stało? - usłyszała niewyraźny głos za sobą, jednak już wybiegła z jaskini.
       Lew spoglądał na nią ze zdziwieniem. Co ją tak nagle napadło? Odskoczyła jak oparzona, popatrzyła sobie na ręce i uciekła. Co za dziwna lwica! Może właśnie w takim zachowaniu tkwi jej wyjątkowość? Kto wie jak to jest, wszyscy uważają ją za pokręconą, a nagle okazuje się, że to geniusz wszech czasów. Tak często się zdarza.
       Gdy zwrócił ponownie wzrok na swoją żonę, doznał niemałego szoku. Z początku nie chciał w to uwierzyć. Zerwał się na równe łapy.
       Lwica wciąż leżała na swoim miejscu, tak jak wcześniej, jednak jej przenikliwe, bursztynowe oczy patrzyły na niego z ciekawością.
     - Uru! - zawył ze szczęścia i zamknął jej drobne ciało w żelaznym uścisku. - Nawet nie wiesz, jak się o ciebie bałem! Myślałem, że już na zawsze odleciałaś z jastrzębiami! - załkał jak mały kociak.
       Brązowa uśmiechnęła się delikatnie i poczochrała go po czarnej grzywie, jednak na wzmiankę o jastrzębiach wbiła w niego zdziwione spojrzenie.
     - Jakie znowu jastrzębie? - mruknęła podejrzliwie.
     - No bo mi opowiadałaś jak się poznaliśmy i nad nami latały te jastrzębie i zaczęłaś się nimi potem interesować. Mną zresztą też. I powiedziałaś, że mnie kochasz, ale musisz już odlecieć z jastrzębiami. A potem jakby umarłaś, ale jednak nie - zawołał jednym tchem i przytulił się do niej jeszcze mocniej.
       Sam nawet nie był pewny, czy to się aby dzieje naprawdę. Może to właśnie sen? Jeden z tych pięknych, szczęśliwych i naprawdę bolesnych, gdy po przebudzeniu zdajesz sobie sprawę, że jest tylko zwykłą fantazją.
     - Wydaje mi się, że to ja byłam ciężko chora, ale jak widzę ty masz naprawdę wysoką gorączkę. Pleciesz od rzeczy, w życiu większych głupstw nie słyszałam - prychnęła z niezadowoleniem władczyni, jednak nie potrafiła ukryć delikatnego rumieńca na policzkach. Odwróciła wzrok, aby nie patrzeć lwu w oczy - Głupek.
       I wtedy po policzkach Ahadiego spłynęły kolejne łzy. W uszach dudnił dźwięk trzepoczących skrzydeł czarnego ptaka. Ujrzał strużkę krwi, która płynęła z głowy Uru, jakby oficjalnie przypieczętowując jej zakończony żywot. Spokojne, pełne bólu spojrzenie królowej, jej chaotyczne, pozbawione sensu słowa i ostatni, delikatny uśmiech, a potem już tylko głęboką rozpacz, która przyciemniła wszystko dookoła. Nie, nie wszystko. Pozostało jeszcze ostatnie wspomnienie odlatujących jastrzębi, które boleśnie muskały skrzydłami skrawek jego świadomości. Widział jedynie ptaki krążące w przestworzach i znikające gdzieś w blasku słońca. Nie mógł oderwać od nich wzroku, jakby obserwowanie ich było jedynym powodem jego egzystencji. Nie wiedział co działo się dalej. Przez pewien czas był zamknięty w tym świecie. Zderzenie z rzeczywistością nastąpiło nagle i niespodziewanie. Niezwykła radość wypełniła jego serce, gdy nieruchoma klatka Uru zaczęła się poruszać pod wpływem leczniczej rośliny przyniesionej przez Siri. Przed oczami stanęły mu wszystkie nieprzespane noce spędzone na opiece nad lwicą. Skrzyżowane bezradnie palce i pełne napięcia spojrzenia na jej nieruchomą twarz. Czekał tylko na jakiś znak, nieznaczny ruch warg, ciepło jej skóry, coś co pozwoli mu uwierzyć, że nie jest jeszcze za późno i nie wolno mu tracić nadziei.
        Teraz był już pewny, że ma przed sobą swoją kochaną Uru.


   Mufasa niespokojnie chodził po jaskini. Mruczał pod nosem jakieś niewyraźne słowa. Jego młodsze rodzeństwo wiodło za nim wzrokiem. Machafuko ziewnęła szeroko, pokazując różowy języczek i ugryzła Takę w ucho. Maluch miauknął pretensjonalnie i pomiędzy bliźniakami rozpoczęła się mała przepychanka. Tego już dziedzic tronu nie wytrzymał.
      - Przestańcie już! Nasza mama jest ciężko chora, a wy myślicie tylko o zabawie! - krzyknął.
     Kociaki umilkły zaskoczone groźnym tonem brata. Skuliły się w kącie jaskini i spoglądały na niego olbrzymimi oczyma. Samiczka zacisnęła powieki i po chwili z jej pyszczka wydobył się przeciągły pisk, który po chwili przerodził się w dziecięcy płacz. Zaraz dołączył do niej Taka. Mufasa tylko bezradnie patrzył na tę dwójkę.
      - Dobra, przepraszam - powiedział, przyciągając je do siebie i mocno przytulając - to było głupie. Jesteście jeszcze za mali, żeby to zrozumieć. Nie płaczcie już, jak chcecie opowiem wam bajkę - obwieścił i zamyślił się na chwilę, aby przypomnieć sobie jedną z opowieści, które kiedyś opowiadała mu mama do snu. Na wspomnienie matki poczuł jak coś rozrywa mu serce, jednak szybko odgonił smutne myśli.
      - Opowiem wam straszną historię! Zaczyna się ona od narodzin wspaniałego władcy Mohatu. Wiecie, to nasz dziadek. Mama jest jego córką. Zawsze stara się mu dorównać bo zawsze był uważany za najpotężniejszego króla Lwiej Ziemi. Ja będę taki sam jak on - położył sobie dumnie łapę na piersi - Albo nawet lepszy. Nie będę się niczego bał. Wygonię wszystkie hieny jak najdalej stąd, nawet na koniec świata. I wszyscy będą mnie podziwiać. - mówił zafascynowany. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że zboczył z tematu - No i ten Mohatu urodził się na jakiejś odległej, nieznanej ziemi władanej przez złego króla. On i jego brat dużo podróżowali, zwiedzali nowe krainy, jednak pewnego dnia dopuścili się podobno jakiegoś okropnego czynu i odtąd cała Afryka zaczęła ich szukać (jak gangsterów! - dodał). Wreszcie trafili na opuszczoną, biedną ziemię gdzie razem z zamieszkującymi ją wygnańcami postanowili obalić okropnego monarchę. To była wielka bitwa, mówię wam! Ale sprawiedliwość wygrała i wkrótce Mohatu złączył lwy w stado i został królem dzisiejszej Lwiej Ziemi. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie jego brat Uwazi. Dopuścił się zdrady, knując przeciw bratu spisek ze Złoziemcami i został przez to wygnany. Nikt go później nie widział, ale poprzysiągł zemstę na królu i jego rodzinie. Co prawda nic nikomu się nie stało, ale legenda głosi, że każdy królewski potomek narażony jest na klątwę Uwaziego. Podczas Ceremonii Wyboru dawni potomkowie władców wybierają sobie dzieci obecnych królów za podopiecznych. Czy coś w tym rodzaju... Zawsze wtedy jest możliwość, że kogoś weźmie Uwazi. Ale wy nie musicie się martwić, na pewno trafili się wam jacyś niesamowici goście! Kimya, Amani, Nafasi... wybór jest całkiem duży.
      Machafuko przymknęła ślepia i już po chwili zapadła w głęboki sen. Znudzony Taka podniósł się i na tłustych łapkach wyczołgał z objęć Mufasy. Przez chwilę rozglądał się w poszukiwaniu jakiegoś fascynującego zajęcia. W pewnym momencie jego zielone oczy zaświeciły z ekscytacji. Przywarł do ziemi i ruszył wprost na poruszający się ogon starszego brata. Niezdarnie wyskoczył na swoją ofiarę i wbił w nią ostre kiełki.
     To wystarczyło, aby Muffy z krzykiem poderwał się na łapy i posłał oburzone spojrzenie na niewinnie żującego jego kitę, Takę.
     Bahati zajrzała do jaskini, z delikatnym uśmiechem przyglądając się wnuczętom. Na jej widok Mufasa na chwilę zapomniał o swojej roli zdobyczy Taki i z przejętą miną stanął przed babcią.
      - No i? - zniecierpliwiony wypalił.
     Po ataku na królową Bahati i Taswira zabrali lwiątka w swoje rodzinne strony. Woleli oszczędzić maluchom strachu i cierpienia. Chcieli, żeby choć na chwilę zapomniały o smutnym incydencie. Poza tym nie miał się kto nimi opiekować. Ahadi był zbyt roztrzęsiony, aby zajmować się trójką dzieci. Przez większość czasu siedział nad nieprzytomną żoną i wszystkie sprawy państwowe załatwiał w Grocie Królewskiej, nie opuszczając jej na krok.
      - Twoja mama już jest zdrowa. Jutro wracacie do domu - oświadczyła z czułym uśmiechem.
      - Naprawdę?! - zawołał książę. Przeszła go nagła fala ciepła, a na powiekach poczuł niebezpieczne pieczenie. Wtulił się w szyję złotej lwicy, choć sam już dawno uznał, że jest za duży na takie pieszczoty.
     Nagle czarno-biały świat zniknął i wszystkie kolory powróciły.

        ______________________
W tym rozdziale poznaliśmy trochę więcej szczegółów o dawnych czasach Lwiej Ziemi, choć w wykonaniu Mufasy ta opowieść brzmi nieco... biednie.
Z nowych wiadomości mam taką, że miałam ochotę na coś nowego i spontanicznie założyłam nowego bloga >KLIK<
Mam nadzieję, że wpadniecie i sobie poczytacie. Będę szczęśliwa.

"Kto wie jak to jest, wszyscy uważają ją za pokręconą, a nagle okazuje się, że to geniusz wszech czasów" - to są prawdziwe słowa, które kieruję do wszystkich wariatów czytających tę historię ;)
Pozdrawiam!

wtorek, 9 sierpnia 2016

9. Wizja niepewnej przyszłości

       Nie wiedziała jak długo biegnie, nawet nie znała celu podróży. Sawanna w ciągu kilku sekund zamieniła się w jedną, niewyraźną masę barw a to wszystko za sprawą łez, których nie potrafiła już powstrzymać. Łapy ślizgały jej się na wilgotnej od niedawnego deszczu ziemi. Na chwilę straciła kontrolę nad własnymi kończynami, które rozjechały się na boki. Ten moment wystarczył aby wpadła wprost w kałużę błota. Odkaszlnęła i wypluła obrzydliwą substancję, wdzierającą się do ust, nosa i oczu. Czuła się żałośnie. Jak największa oferma. Oczy jej się zaszkliły i kolejne słone krople spłynęły po policzkach. Siri spróbowała je wytrzeć, ale tylko jeszcze bardziej się ubrudziła. Dlaczego wszyscy naokoło muszą cierpieć?! Mama, tata, najlepszy przyjaciel... tak bardzo się starała, lecz nigdy nie potrafiła im pomóc. Czuła się jakby kolejna ważna dla niej osoba odeszła. To okropne, jakie piętno może odcisnąć na nas smutek i rozpacz.
       Pociągnęła głośno nosem i chwiejnie wstała. Cała ociekała cuchnącą mazią. Otrzepała się, jednak niewiele to pomogło. Rozejrzała się. Rozpoznała olbrzymi baobab Masharikiego. Wytężyła słuch. Z góry dochodził niespotykany hałas. Podniosła głowę zaciekawiona, na chwilę zapominając o problemach. Po chwili z liści wychynęła głowa mandryla, który, ku zaniepokojeniu lwicy, był ewidentnie przerażony.
     - Hej, co się dzieje?! - zdobyła się na odwagę zapytać.
     Szaman spojrzał na nią nieobecnie. Lwica poczuła zakłopotanie. Musiała wyglądać żałośnie z oblepionym błotem futrem i napuchniętymi od łez, czerwonymi oczami. Na szczęście małpa nie skomentowała jej wyglądu.
     - Dziś nie mam czasu, królowa jest w ciężkim stanie!
     - Co proszę? - Siri rozchyliła w zdumieniu usta, ale Mashariki zeskoczył z drzewa i pognał w stronę Lwiej Skały.
       Nastolatka jeszcze przez chwilę w zdumieniu przyglądała się niknącej postaci szamana. ,,Co to znaczy? Co się stało? Czy królowa umiera? Co mam robić?!" - czuła się przytłoczona ilością wszystkich myśli, które gwałtownie pojawiły się w jej głowie. Zacisnęła powieki i nagle doznała olśnienia. Odwróciła się i szybko rozejrzała.
       Fioletowy kwiatek.
       Dar Czystości.
       Nie czekając długo złapała łodygę i za jednym szarpnięciem wyrwała roślinę, po czym pobiegła w stronę siedziby władców. Może jest jeszcze ktoś, komu może pomóc.


     - Babciu, co się dzieje? - spytał Mufasa niespokojnie rozglądając się po jaskini. Nie wiedział co się stało. Widział tylko czarnego ptaka szybującego nad Lwią Skałą i krzyk matki. To wszystko. Później Bahati zasłoniła mu oczy i siłą zaciągnęła do jednej z jaskiń, w której wcześniej ukryła jego młodsze rodzeństwo.
       Brązowooki rzucał niepewne spojrzenia na wylot z jaskini. Słyszał podniesione głosy, jakieś krzyki, odgłosy walki, ale za każdym razem gdy chciał wyjść, złota lwica zastępowała mu drogę. Po kolejnej nieudanej próbie usiadł na ziemi i bezradnie spojrzał na babcię.
     - Chcę do mamy - oświadczył głosem kapryśnego lwiątka.
       Bahati przeciągle westchnęła. Nie wiedziała co powiedzieć wnuczkowi.
     - Muffy, kochanie posłuchaj - zaczęła, ostrożnie dobierając słowa - nie możemy teraz iść do twojej mamy...
     - Dlaczego?! - przerwał jej lewek.
     - Dlaczego... - mruknęła lwica, czując coraz większe zdenerwowanie - bo widzisz twoja mama... ona...
     - Umiera. Widzicie, już przestała oddychać. To koniec - na moment wszyscy zamarli, gdy z głębi groty dobiegł głos.
     - Taswira! - ryknęła wściekle Bahati.
     Z ciemności wyłonił się czekoladowy lew. Jego długa, ciemna grzywa sięgała niemal ziemi. Wzrok miał chłodny, wręcz lodowaty. Jego seledynowe oczy wyraźnie świeciły w przyciemnionej grocie.
     Bahati z groźnym warknięciem wysunęła pazury i skoczyła w jego stronę. Ten jednak zaskakująco łatwo uniknął ciosu i czerwonooka wylądowała na ziemi. - Jak możesz tak mówić?! - krzyknęła łamiącym się głosem. Jej oczy się zaszkliły. Lew nawet nie zwrócił na nią uwagi.
       Mufasa poczuł jak jego łapy kostnieją. Po całym jego ciele przebiegło lodowate zimno. ,,Co to znaczy? Umiera? Jak to?". Odwrócił się i wybiegł z groty. Nie, to nie mogła być prawda.
     - Mamo! - zawołał histerycznie, rozglądając się w panice. Musiał ją znaleźć. Musiał ją odszukać i na własne oczy przekonać się, że nic jej nie jest. - Mamo! Maaamooo!!!

       Bahati posłała lwu oskarżycielskie spojrzenie. Chciała być silna. Chciała pokazać, że nic nie jest w stanie jej zniszczyć. Te trzy zadecydowały o jej przegranej.
     - Jesteś okropny! Nie powinieneś mówić tego przy dziecku. W ogóle nie powinieneś tego mówić! - po jej policzkach spłynęły łzy.
     - Ja tylko stwierdzam fakty. Czy miałem skłamać? Powiedzieć: ,,Nie martw się, wszystko będzie w porządku! Twojej mamusi nic nie jest, tylko na chwilę zasłabła, to minie. Jest w dobrych rękach"? Tak?
     - TAK! - nie wytrzymała i wybuchła płaczem. Taswira przyciągnął ją do siebie i mocno objął. Lwica przez chwilę się wyrywała, ale po chwili stwierdziła, że i tak nie ma szans z tużo większym i silniejszym od siebie osobnikiem. Taswira bez mrugnięcia okiem patrzył, jak wysmarkuje się w jego grzywę.

     - Przepraszam, kochanie. To się więcej nie powtórzy. Obiecuję, że będę bardziej uważał na słowa - przysiągł ze skruchą. W tym momencie wyglądał jak zupełnie inna osoba. Ten moment wystarczył, żeby się przekonać jak bardzo ważna jest dla niego miodowa lwica.
      Bahati pokiwała ponuro głową. Tę formułkę usłyszała z jego ust nieustannie od dnia, w którym się poznali.
     - Poszukaj go - oświadczyła.
     - Hę? - lew zerknął na nią zdezorientowany.
     - Naważyłeś piwa, to teraz musisz odpokutować. Mufasa nie może zobaczyć swoich rodziców w takim stanie - zarządziła.
       Taswira jeszcze przez chwilę przyglądał się poważnej minie małżonki, po czym bez słowa wyszedł z groty. Skoro takie jest życzenie Bahati, musi znaleźć tego bachora.


       Mufasa zatrzymało się przed tłumem zwierząt, nie wiedząc co dalej zrobić. Nie mógł od tak wepchnąć się między nie, bo pewnie zostałby od razu stratowany. Musiał wymyślić jakiś szybki, bezpieczny sposób na przedostanie się do rodziców. Przystąpił z nogi na nogę. Czas wciąż uciekał, a on nadal nie wiedział czy słowa Taswiry były prawdą. Otrząsnął się szybko. Nawet nie dopuszczał do świadomości tej myśli. Cały czas czuł, jakby się miał zaraz rozpłakać z tej okropnej bezsilności.
       Wepchnął się między zgromadzenie i zaczął manewrować wokół dziesiątek łap i kopyt. Za każdym razem gdy na kogoś wpadał mruczał niewyraźne ,,przepraszam" i biegł dalej, jednak po dwudziestym potknięciu zrezygnował i przestał się odzywać.
        Łapy gnały przed siebie, a serce łomotało w piersi. ,,Muszę zobaczyć mamę. Muszę na własne oczy zobaczyć, że nic jej nie jest" - tylko takie myśli przelatywały mu po głowie.
        Gdy wreszcie przedarł się przez tłum, miał wrażenie, że cały świat wokół zamarł, a jego serce roztrzaskało się na milion kawałeczków.
        Nigdy nie zapomni jak Ahadi ze łzami w oczach przytulał wiotkie, nieżywe ciało jego matki.
        Nie zdążył nawet uronić łez, gdy poczuł silny uchwyt na karku i coś podniosło go nad ziemię.
     - Puszczaj! - miauknął i spróbował się wyrwać, jednak nic to nie dało. Szczęki na jego skórze zacisnęły się jeszcze mocniej i po chwili widok rodziców zniknął mu sprzed oczu. Teraz przed sobą miał tylko drogę powrotną do miejsca, w którym ukryła go Bahati. Jęknął ze zrezygnowaniem i po raz ostatni szarpnął się, jednak szanse ucieczki z każdą minutą malały, aż w końcu przestał stawiać oporu.
        Po kilku minutach ucisk zelżał i książę wylądował na ziemi.
     - Co się dzieje? Co się stało z mamą?! - zawołał drżącym z nadmiaru emocji głosem.
     - Nie wiemy, kochanie. Dlatego musimy być silni. Szczególnie ty. Jesteś już duży. Bez względu na okoliczności trzeba zachować zimną krew i trzeźwy umysł. Mufaso obiecaj, że gdyby teraz stało się coś złego, nigdy nie opuścisz swojego brata i siostry. Będziesz się nimi opiekował. Przysięgasz? - powiedziała złota lwica poważnym tonem.
        Po policzkach lewka spłynęły łzy.
     - Przysięgam.


       Gdy Mashariki przybył na miejsce, ujrzał przerażający obraz. Ahadi ze łzami w oczach przyciskał do piersi Uru. Jej głowa bezwładnie zwisała na ziemię. Lew kołysał się w przód i tył, jakby był w głębokim transie. Na widok mandryla zaprzestał i wlepił w niego pełne bólu spojrzenie.
     - Mashariki... ona... ona... n-nie... o-oddycha... - załkał.
       Małpa podbiegła do królowej i dokonała szybkich oględzin. Z jej gardła wydobył się oddech ulgi.
     - Jeszcze żyje. Nie traćmy nadziei. Ahadi, myślę, że powinieneś odejść. Poradzę sobie sam.
       Król tylko pokiwał głową nieprzytomnie. Wciąż wpatrywał się w nieprzytomną lwicę, a słowa szamana niezrozumiale przenikały do jego umysłu i rozpływały się. Medyk musiał powtórzyć, żeby władca zrozumiał jego prośbę.
     - T-tak - odezwał się zielonooki, zupełnie jakby nie wszystko do niego docierało. Zamrugał szybko, pozbywając się resztek łez z oczu i powoli się uniósł. Wszystkie jego ruchy wydawały się mechaniczne i niekontrolowane. Ryknął przeciągle i zaczął przeganiać zwierzęta, które zebrały się wokół poszkodowanej.
     - Rozejść się, rozejść! Wracajcie do domu, koniec uroczystości! - wołał. Nie były to może wspaniale sformułowane zdania godne króla, ale w tym momencie był zbyt roztrzęsiony aby przejmować się elokwencją.
     - Przepraszam - usłyszał cichy, lecz pewny głosik tuż obok. Szybko się odwrócił i w ostatniej chwili pohamował się, aby nie krzyknąć ze strachu. Przez chwilę zdawało mu się, że obok stoi jakieś brudne, małe straszydło, jednak po dłuższych oględzinach stwierdził, że to niewielka lwica od stóp do głów pokryta błotem. W pyszczku trzymała fioletowy kwiat.
     - Chyba wiem jak pomóc królowej - powiedziała.

~*~      


Uru... Uru...

       Zdawało jej się, że słyszy głos w oddali. Jakiś cichy i niewyraźny, który z trudem przenikał do jej zaburzonej świadomości. Głowa była ciężka i obolała, nawet z każdym, najdrobniejszym ruchem czuła pulsujący ból w czaszce. Miała wrażenie, że jej - i tak już zmęczone - ciało zaraz rozpadnie się na tysiąc drobnych kawałeczków. Pod powiekami widziała jasne plamki, ale nie miała nawet siły aby otworzyć oczy. Nie wiedziała nawet gdzie jest, ale w tym momencie mało ją to obchodziło. Pamiętała tylko cień czarnych skrzydeł, plamę krwi i przerażone spojrzenie Ahadiego. To wszystko.
       Zebrała ostatnie resztki sił i przyłożyła łapę do skroni. Rana zniknęła. Pod palcami czuła tylko gładką skórę i delikatną sierść, jakby tamten wypadek nigdy nie miał miejsca. Ale nawet ten fakt nie mógł wybudzić jej z odrętwienia. W tej chwili nic nie mogło jej poruszyć. Czuła się kompletnie wyprana z wszelkich emocji. Jakby ktoś odebrał jej wszystkie uczucia i pozostawił pustą skorupę.
       Nastawiła uszu, wsłuchując się w odgłos w oddali. Smutna melodia zawładnęła jej ciałem, ale nawet nie potrafiła rozpoznać jej słów. Dźwięki zlewały się ze sobą w chaotycznym nieładzie. Cicho westchnęła i pozwoliła, aby melodia przebiła się do jej umysłu i wyryła w nim słowa.


U kresu naszego istnienia
Pozwól mi spocząć w dolinie
Złóż ze mnie ofiarę na łożu kiatów
I nawet za milion lat nie zapomnij mego imienia
Kiedyś spotkamy się znów w ciemnej kotlinie
Gdy mrok cię pochłonie wzywaj imiona ptaków
One nam pomogą w momencie zniewolenia
Na koniec nić naszego losu ponownie się zwinie
Będziemy tak trwać wiecznie wśród ognistych maków
I nikt nie rozpozna płaczu w dźwiękach milczenia
W odległej krainie ktoś właśnie umiera
         

       To ją otrzeźwiło. Otworzyła oczy i zamrugała szybko. Wszędzie wokół widziała nieskalany błękit. Nad nią delikatna łuna bladego światła kołysała się na drobnych falach. Ze zdumienia otworzyła usta, z których natychmiast wypłynęło kilkanaście bąbelków. Natychmiast zasłoniła je łapą, ale po chwili zrozumiała, że chociaż jest pod powierzchnią wody, może normalnie oddychać.
,,Dziwne" - przebiegło jej przez głowę i zaraz zniknęło, przyćmione nową myślą: ,,Co tu się, na grzywę mojego ojca, dzieje?!"
       Wykonała parę niezdarnych ruchów łapą i podpłynęła w stronę blasku słońca. Wyciągnęła głowę ponad taflę i szybkim ruchem się otrzepała. Ale nie było z czego. Jej futro było całkowicie suche, zupełnie jakby odciągało od siebie krople wody. Rozejrzała się ze zdumieniem. Teraz leżała na baobabie Masharikiego. Poznawała to po charakterystycznej korze i malowidłach. W rogu umiejscowione były sprzęty szamana, jakieś butelki i flakoniki. Powieszone na gałęzi za pomocą lian zęby drapieżników i róg nosorożca groteskowo kołysały się poruszane wiatrem. Porzucona czaszka antylopy groźnie lśniła na szczycie sterty gratów.
        Podniosła się i rozejrzała niepewnie. Na korze widniały tajemnicze rysunki przedstawiające historię Lwiej Ziemi i jej władców. Rozpoznała w nich swojego ojca, dumnie stojącego na szczycie skały. Zamyślony wyraz twarzy i ciemne mądre oczy spoglądały niewidzącym wzrokiem w dal, gdzie znajdował się inny samiec. Ciało miał oznaczone licznymi bliznami i ranami. Strzępki potarganej grzywy oblepione były krwią. I tylko jego oczy, wciąż żywe i pełne emocji, patrzyły na władcę z obłędem i nienawiścią.
     - Uwazi... - jęknęła lwica.
       Uwazi był młodszym bratem Mohatu. Wychowywali się razem, wędrowali po Afryce w poszukiwaniu nowych ziem i przeżywali niezapomniane przygody. Byli po prostu nierozłączni. W końcu dotarli na piękną ziemią, obfitującą w rośliny i zwierzęta. Ta kraina była tak piękna, że postanowili zostać w niej na dłużej. Zadecydowali, że złączą lwy i stworzą potężne stado. Mohatu został królem, a jego brat nierozłącznym pomocnikiem. Ale pewnego dnia Uwazi zapragnął czegoś więcej niż stania u boku wielkiego władcy. Chciał władzy. Porozumiał się z wyrzutkami, lwami, które dopuściły się zdrady i otrzymały zakaz wkraczania na Lwią Ziemię. Ale Mohatu dowiedział się o spisku brata i wygnał go daleko poza Lwią Ziemię - do odległej krainy, z której jeszcze nikt nie wrócił. Uwazi poprzysiągł zemstę na rodzinie królewskiej, a potem zapadł się w mroku i słuch o nim zaginął. Tamtejszy szaman stwierdził, że wygnaniec odchodząc rzucił klątwę, która mogła dosięgnąć każdego, kto wywodził się z rodziny królewskiej.
       Uru na pamięć znała tę historię ze wszystkimi szczegółami. Sama była narażona na ten urok jako potomek władców. Jako dziecko często przesiadywała u szamana, który miał wykryć w niej szczątki duszy Uwaziego. Ponoć to nie ona była ofiarą nikczemnego lwa, ale nawet najbardziej szczegółowe badania nie mogły dać jej stuprocentowej pewności.
       Spojrzała dalej. Tutaj widziała swój portret: lwica o kasztanowej sierści przechadza się dostojnie u boku złotego lwa. Za nią kroczą trzy lwiątka. Uśmiechnęła się delikatnie do obrazka i dotknęła go łapą. Jej najmłodsze pociechy wyglądały na starsze niż w rzeczywistości. Taka z wysoko uniesioną głową dumnie przyglądał się krajobrazowi. Idąca obok Machafuko nieudolnie naśladowała poważne miny bliźniaka. Mufasa uśmiechał się pod nosem, spoglądając na tę dwójkę.
       Następny malunek wyraźnie różnił się od reszty. Wesołe, żywe kolory zmieniły się w głęboki odcień szarości. Nad Lwią Ziemią przetaczały się ciemne chmury. Na niebie zebrał się klucz ptaków, które zataczały kręgi nad Lwią Skałą niczym czarna, bezkształtna masa. Trawa wyschła i zwiędła, odkrywając suchą, popękaną ziemię.
       Uru długo wpatrywała się w ten obraz z nieukrywanym strachem. Co to miało być? Czy ta zrujnowana ziemia, szara kraina, gdzie na każdym kroku widać śmierć i zniszczenie to dawna Lwia Ziemia? Czy to co teraz widzi to tak naprawdę...
     - Przyszłość? Owszem, choć jest jeszcze szansa, że ktoś temu zapobiegnie - odwróciła się gwałtownie słysząc znajomy głos.
        Otworzyła usta ze zdumienia, a w oczach pojawiły się łzy. Serce przyspieszyło i zdawało jej się, że zaraz wyskoczy z piersi. Spoglądała zszokowana na stojącą za nią lwicę. Jej jasnobeżowe futro wyglądało na lśniące i zadbane. Nie było na nich śladów krwi i walki. W błękitnych tęczówkach skakały wesołe ogniki., których Uru już dawno nie widziała. Na twarzy miała delikatny, ledwo widoczny uśmiech. Zupełnie, jakby nic nigdy się nie zmieniło. Jakby zawsze żyła, przechadzała się swoim zwyczajem po Lwiej Ziemi i nuciła piosenki w bezgwiezdne noce. I jakby nigdy nie leżała z roztrzaskanym karkiem, porzucona w jakimś rowie, zapomniana, ociekająca krwią. I nie charczała zmęczonym głosem swoich ostatnich słów, które zapamiętać mogły tylko księżyc i gwiazdy, zabierając ich tajemnicę na wieczność.
     - Mamo... - jęknęła Uru, zalewając się łzami.

______________________________
Tak mi smutno, tak mi źle, chyba nikt nie kocha mnie!
Żartuję, nie martwcie się. Ale jednak ten melancholijny nastrój mi się udzielił (bo ja pisząc przeżywam wszystko jak moi bohaterowie. W ogóle ten rozdział jakiś taki płaczący, bo wszyscy w nim ryczą, tylko Taswira i Mashariki się trzymają).
Wszystko mnie boli i aż mi się nie chciało poprawiać tego rozdziału, ale termin publikacji kończy się już dziś, więc nie mogłam tego tak zostawić. I tak przepraszam za późną godzinę (18:40 - prawie północ). Jakoś zawsze wolałam żeby posty ukazywały się z samego rana. Tym razem coś się nie udało.
Nie wiem czy widzieliście zakładki, ale coś mnie trzepnęło i spontanicznie założyłam nowego bloga. Nie obiecuję, że przetrwa, ale mam nadzieję, że nie skończy się na jednym rozdziale. Na razie nie ma nawet prologu, ale tak chciałam Was poinformować.
Pa pa :*
Szybkie PS na koniec: dziękuję za 30 obserwacji! Gdy zakładałam tego bloga nie liczyłam nawet na 5. Jesteście niesamowici!